Wczorajszy nosił tytuł: How to get published, czyli w (bardzo) wolnym tłumaczeniu: Jak opublikować swoją bazgraninę i zarabiać na życie pisaniem. W odróżnieniu od poprzedniego, kulinarnego, ten nieco zawiódł. Pogadankę prowadziła właścicielka maleńkiego wydawnictwa, specjalizującego się w poezji - zapewne znajoma znajomej, w dodatku aż z Bristolu. Tak jakby nie można było zaprosić przedstawiciela z większego wydawnictwa, których mamy pod dostatkiem znacznie bliżej. Dowiedziałam się jednak paru ciekawych rzeczy, m.in. tego, że w UK szanse na sprzedanie powieści lub zbioru opowiadań bezpośrednio, a nie przez agenta, są znikome. Jeśli piszesz beletrystykę, bez agenta ani rusz: rękopis trafi na tzw slush pile (dosł: góra błota i topniejącego śniegu), gdzie może (albo i nie), przeczyta go praktykant. Bezpośrednio do wydawcy można uderzać w przypadku literatury dziecięcej, wspomnień, poezji, pozycji popularnonaukowych.
Była też mowa o samo - czy też autopublikowaniu przez strony takie jak Lulu i Authors House, ale tu z kolei problemem jest dystrybucja takiej książki przez wielkie sieci księgarskie - prelegentka przyznała, że to baardzo trudne.
No i najlepszy czas na premierę książki to wrzesień, żeby zdążyła zaliczyć kilka recenzji przed świątecznymi zakupami, kiedy to księgarnie, identycznie jak inni handlowcy, mają największe utargi.
Na zdjęciu niżej wnętrze mojej biblioteki.
No comments:
Post a Comment
Kłaniam się!