21/06/2012

River Cafe i sowy, sowy, sowy!

River Cafe w Londynie to absolutna legenda londyńskiej gastronomii, do dziś uważana za jedną z najlepszych restauracji włoskich i na zawsze zapisana w annałach historii, nie tylko kulinarnej, dzięki temu, że to tam zauważono i zwerbowano do TV pewnego chłopca z pasją do gotowania, dziś jednego z najsłynniejszych szefów kuchni na świecie - Jamiego O.
Jest jednak inna River Cafe, która może nie sięga aż takich wyżyn, co ta w stolicy, ale warta jest odwiedzenia, a nawet specjalnej wyprawy. Jest ona uroczo położona na brzegu rzeki (geddit?), w małej miejscowości Glasbury, niedaleko Hay - on - Wye. Zjedliśmy tam jeden z najlepszych posiłków, a przy stoliku obok siedział Nigel Lawson, były minister finansów w rządzie Torysów, ale dziś znany głównie jako ojciec Nigelli. W czasie Festiwalu nie ma lepszego miejsca na star - spotting - to restauracja bez konkurencji na wiele mil wokół, dlatego intelektualiści, a także wszelkiej maści celebryci przybywający na Festiwal (w 2005 roku Hay odwiedził nawet Bill Clinton) przyjeżdżają na power lunches do River Cafe.
Nie ma drukowanego menu - wszystko, co szef gotuje danego dnia, jest opisane kredą na dużej i ruchomej, szkolnej tablicy. Jak w każdej dobrej restauracji, gdzie gotuje się zgodnie z najlepszym i szczęśliwie najważniejszym obecnie trendem, czyli sezonowo i miejscowo, menu jest krótkie, ale rewelacyjne, i zmienia się często z dnia na dzień. Do lamusa odchodzą wielostronicowe, laminowane karty dań, które niemal w każdym przypadku oznaczają jedno: mikrofalę, mrożonki i kucharzy, którym słowo 'trend' kojarzy się wyłącznie z pokazami mody.

Zjedliśmy pyszne makarony - małżonek ze szparagami, ja z krabem. Zgadzam się z Rickiem Steinem - świeży brytyjski krab to delikates na miarę kawioru z bieługi czy czekolady Williama Curley. Ale musi być świeży - ten, kto zawarł znajomość tylko z jego ubogim krewnym, czyli krabem z puszki, niech to przy najbliższej okazji naprawi. Nicholas zjadł fish & chips w wersji luksusowej i oczyścił talerz. Na deser mieszanka tradycyjnych brytyjskich i międzynarodowych przysmaków - małżonek treacle tart (deser godny króla, i jeden z najlepszych brytyjskich wypieków, kto nie jadł, ten nie wie, co traci), ja - najpyszniejsza, rozpływająca się w ustach panna cotta z sosem z rabarbaru, Nicholas - czekoladowa babeczka.
Mogłabym tam jeść codziennie.
Przed tym wspaniałym lunchem wybraliśmy się do istnej Nirvany dla miłośników sów, obok Hay znajduje się bowiem Small Breeds Farm Park and Owl Centre - coś w rodzaju zoo specjalizującego się w miniaturowych gatunkach zwierząt domowych: kóz, świń, osłów i kucyków itp, oraz sowach - jest tam jedna z największych kolekcji sów na świecie! Wszystkie słodkie, miniaturowe zwierzaki można dotykać i karmić (na miejscu kupuje się karmę), można nawet głaskać niektóre sowy!
To były chwile czystej ekstazy:
Głaszczę sówkę, która mruczy prawie jak kot
Tu filmik, nie mój, ale daje pojęcie, jakie to uczucie:




Polecam gorąco wizytę, ale także ich stronę na Facebooku - jak się można domyślać: kompletny cute overload.

8 comments:

  1. Ależ tam musi by cudownie! Filmik genialny - ta sówka po prostu rozpływa się ze szczęścia :))). A tak wspaniałego posiłku zazdroszczę. W Warszawie jest na pewno mnóstwo miejsc ze świetnym jedzeniem, sezonowym itd, ale chyba nie na moją kieszeń. Przynajmniej ja nie znam takich. W Krakowie to co innego...

    ReplyDelete
  2. To jest naprawdę wspaniałe miejsce: Hay, River Cafe i Centrum Sowie wszystkie są w promieniu 20 mil:-)

    ReplyDelete
  3. Takie jedzenie, jak w RC, nie tylko w Londynie, ale nawet w Winchesterze, byłoby droższe. Poziom cen taki, jak w lepszych sieciach - tyle samo co np. w Union Jacks, jednej z sieci Jamiego Olivera.

    ReplyDelete
  4. No ta sówka głaskana na filmie to mnie rozłożyła na łopatki. Ja chcę sowę!

    ReplyDelete
    Replies
    1. Kasiu, ja też chcę;-) ale sowy są dzikie (trudne do wytresowania, czego się dowiedzieliśmy w czasie Harry Potter Tour) i lepiej im w naturze.

      Delete
  5. Kiedy byliśmy w Londynie kilka lat temu, spotkaliśmy się z byłym szefem mojego starego, Francuzem mieszkającym w Anglii. Jego biuro jest niedaleko stacji Hammersmith i zaprosił nas na lunch do, jak to określił, "takiej lokalnej restauracji, w której czasami jadam, całkiem niezłej". Lunch był fantastyczny (chociaż już nie pamiętam, co jadłam), a dopiero potem dowiedzieliśmy się, że ta lokalna knajpka (właśnie River Cafe) jest sławna na cały Londyn. Jakoś nie udało nam się odwiedzić jej po raz drugi, ale planujemy to :-).

    Do tej drugiej River Cafe to jednak ciężko będzie, a brzmi zachęcająco.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Posiłek w tej w Hmmersmith jeszcze przede mną, choć przez rok mieszkałam właśnie w tej dzielnicy, blisko RC...
      Wiesz, myślę, że gdyby nie bardzo zmienna, niespolegliwa pogoda, Walia, szczególnie wybrzeże Pembrokeshire, równie piękne, co kornwalijskie, byłyby równie modne, co Toskania i Prowansja - bo to równie urodziwe miejsca. Walia po prostu zapiera dech, Kornwalia to samo - zatem zachęcam, a poza tym ta wada - pogoda - jest i zaletą, bo odstrasza wielu, dzięki czemu plaże, równie piękne, co te na Amalfi, są niezatłoczone - a jak już ktoś jest, to niemal wyłącznie angielska klasa średnia, a nie nowobogaccy Rosjanie;-P

      Delete
  6. Aniu, kolejny raz trafiłaś w mój gust :) Uwielbiam takie małe restauracje z sezonowym, prostym menu wypisanym kredą na tablicy. Cieszę się, że ta śródziemnomorska moda dotarła również na daleką północ :) Bardzo lubię też kraby - akurat bretońskie, ale obiecuję, że kiedy zawitam do UK, spróbuję również brytyjskich (z krabów słynie również Szanghaj, niestety nie próbowałam.) A już małe sówki to prawdziwa poezja. Ten filmik pokazał mi wcześniej mój brat i nie mogliśmy się go napatrzeć :)

    ReplyDelete

Kłaniam się!

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails