Znacie takie polskie przysłowie: "Jeśli wybierasz się na wojnę, pomódl się raz. Jeśli na morze, pomódl się dwa. Jeśli się żenisz/wychodzisz za mąż, pomódl się trzy razy"? Ja też nie. A znalazłam owo ponoć polskie porzekadło w niespodziewanym miejscu: w najnowszej książce Elizabeth Gilbert, tej od Jedz, Módl się, Kochaj. Tytuł książki: Committed: A Skeptic Makes Peace with Marriage*, zwiastuje tematykę: książka to połączenie pamiętnika z rozważaniami na temat instytucji małżeństwa. Ze względu na to, że Gilbert przytacza mnóstwo, dla mnie fascynujących, faktów z dziedziny antropologii, socjologii i historii małżeństwa, wiele czytelniczek jej bestsellerowego "pamiętnika z podróży w głąb siebie", które oczekiwały kontynuacji Jedz..., rozczarowało się. Gilbert zresztą słusznie podejrzewała, że powtórzenie olbrzymiego sukcesu tej książki było niemożliwe i, sądząc po letnich recenzjach, niektóre jej fanki czują się zawiedzione. Jestem w mniejszości, dla której Committed okazała się bardziej absorbującą lekturą.
Pamiętacie, jak kończy się Jedz, Módl się, Kochaj? Bohaterka z wzajemnością zakochuje się w Brazylijczyku z australijskim paszportem, Felipe, i wydaje się, że nic nie stoi na przeszkodzie bajkowemu happy ever after. W Committed znajdziemy kontynuację ich historii, w którą z butami wkracza US Homeland Security Department. Amerykańskie służby imigracyjne grożą Felipe wydaleniem go na zawsze z land of the free (ekhem...) i jedyny sposób na to, by zakochani pozostali razem, to zawarcie małżeństwa. Dwoje rozwodników, którzy przysięgali sobie nigdy już nie wstępować w związek małżeński, "zostało skazanych na pobranie się (sentenced to marry)".
Felipe i Elizabeth muszą zatem jakoś zagospodarować sobie miesiące oczekiwania, w czasie których kilku prawników, różne życzliwe dusze na kilku kontynentach i tony dokumentów mają umożliwić im ślub. Wyruszają zatem do Azji, gdzie Gilbert spotyka np. fascynujące kobiety z plemienia Hmong** czy młode laotańskie małżeństwo.
Nie można odmówić autorce lekkiego pióra - książka napisana jest w jej firmowym stylu: jak pogaduszki z koleżanką, z dużą dozą żartów i zwierzeń. Wiem, że wiele osób ten styl, w połączeniu z egzaltacją bohaterki, drażnił w poprzedniej książce - w tej sposób narracji pozostaje ten sam, ale mniej jest w książce zapatrzenia we własny pępek, a więcej solidnych informacji o instytucji małżeństwa. No właśnie, wbrew piosence, którą cytuję w tytule, małżeństwo do niedawna niewiele miało wspólnego z miłością, a i dziś jest to przede wszystkim kontrakt, także finansowy, o czym gorzko przekonuje się wiele rozwodzących się osób***. Znalazłam tu potwierdzenie moich podejrzeń: poza ułamkiem procenta kobiet, które poślubiły bardzo zamożnych mężczyzn, większość kobiet wcale nie zyskuje na małżeństwie, jest ono za to korzystne, pod każdym względem, dla mężczyzn. Naukowcy mówią o wielokrotnie opisywanym zjawisku Marriage Benefit Imbalance (MBI)****: zamężne kobiety nie żyją dłużej, niż kobiety niezamężne (a nawet krócej - wiele ginie z ręki mężów), są biedniejsze niż singielki, nie osiągają równie wysokich stanowisk, częściej chorują (co wiąże się m.in. z faktem, że zamężne kobiety częściej mają dzieci - aż do XIX wieku to mężczyźni żyli dłużej, tyle kobiet umierało w ciąży, w czasie porodu i w połogu), częściej cierpią na depresję... Dla kontrastu: żonaci mężczyźni żyją dłużej, niż kawalerowie, są bogatsi, osiągają wyższą pozycję zawodową, rzadziej giną w wypadkach czy z powodu przemocy, rzadziej wpadają w nałogi, i wreszcie, w badaniach przyznają sami, że są szczęśliwsi niż single. Ale zanim my zamężne (przypomina się linijka z piosenki Nirvany: I'm maaaaarried-Buuuuuried - tylko, że Cobain, jak widać, śpiewał nie o sobie, lecz o kobietach) wystąpimy zbiorowo o rozwód i pójdziemy do kącika cichutko zapłakać, spieszę donieść, że dzięki feminizmowi ten MBI z każdą dekadą się zmniejsza i małżeństwo to już dla kobiety nie takie okowy, jak dawniej. Kobiety coraz później wychodzą za mąż i coraz później mają dzieci (lub ich nie mają - w USA 45% kobiet przed 44 r.ż. jest obecnie bezdzietnych) a to sprzyja ich karierze, zamożności i zdrowiu. W kręgu moich angielskich znajomych nie ma kobiety, która została matką przed 30. Co więcej, w każdej społeczności na Ziemi, w każdej epoce, spory procent (minimum 10%, zazwyczaj więcej) kobiet zawsze pozostawało bezdzietnymi - to niedoceniane, i przeoczone, a jednak grające ważną rolę w społeczeństwie, ciocie, czy też Panks (Professional Aunts No Kids).
Fascynujące są fragmenty dotyczące odporności małżeństwa na wciąż ponawiane ataki ze strony różnych religii, reżimów i doktryn. Wczesne chrześcijaństwo na przykład potępiało (sic!) ludzki pęd do łączenia się w pary i aktywnie zniechęcało wiernych do zawierania małżeństw. Wiele problemów dzisiejszych Afro-Amerykanów to dziedzictwo niewolnictwa, w tym zakazu zawierania przez niewolników związków małżeńskich. Taki zamach na instytucję matrimonium może mieć (i ma) fatalne skutki, jest to bowiem jeden z najtrwalszych ludzkich wynalazków i głęboko zakorzeniona potrzeba. Badania wykazują też, że dzieci wychowywane przez pary (czy to hetero-, czy homoseksualne) z reguły mają się lepiej, niż dzieci samotnych rodziców, choć oczywiście są wyjątki.
Mam jedno duże zastrzeżenie do książki - nie ma bibliografii! Widać, o czym sama pisze w posłowiu, że Gilbert nie wyrobiła się na termin podany przez wydawcę i na rzetelną redakcję nie starczyło już czasu. A tak bardzo chciałabym wiedzieć, na które prace wybitnego polskiego socjologa Zygmunta Baumana Gilbert powołuje się w swojej książce!
Polecam Committed wszystkim tym, którzy lubią lekką literaturę faktu.
* Samo Comitted ma podwójne znaczenie: może oznaczać "będący w związku", ale też, w stronie biernej, może znaczyć "ubezwłasnowolniony, zamknięty w szpitalu psychiatrycznym".
** Jeśli interesuje Was ta niezwykła, prastara kultura, polecam też świetny film Clinta Eastwooda, Gran Torino, którego akcja dzieje się wśród Amerykanów pochodzących z plemienia Hmong.
*** Małżeństwo jest także istotne z punktu widzenia dziedziczenia - konkubinat, nawet wieloletni, nie daje takich praw, o czym przekonała się partnerka Stiega Larssona, która toczy głośną batalię z rodziną pisarza o jego spuściznę. Larsson zmarł bowiem nagle, bez ważnego testamentu, i nawet w liberalnej Szwecji dziedziczy w takiej sytuacji rodzina, a nie partner/ka.
**** Nie wiem, jakie jest przyjęte polskie tłumaczenie.
widziałam gdzieś nawet statystyki mówiące, że kobieta ma znacznie większe szanse na to, że zamorduje ją jej partner niż anonimowy napastnik na ulicy.
ReplyDeletesporo MBI można zobaczyć w "Mad Men", który chyba też oglądasz?
Bardzo lubię (takie) Twoje wpisy, można byłoby rozszerzyć akapity, wpuścić trochę światła do tekstu i powstałaby ciekawa popularno-naukowa analiza. Od początku.
ReplyDeleteAutorki nie znam, nie czytałem też poprzedniej książki. Bywając jednak w księgarniach (zwłaszcza sieciowych) trudno nie zderzyć się ze ścianą promocji.
Nigdy nie spotkałem się teorią dotyczącą potępiania par przez wczesne chrześcijaństwo. Nie dziwi mnie to jednak. Same zmiany wokół kultury są niezwykle fascynujące. Nie dalej jak przedwczoraj podczas śniadania rozmawiałem o macierzyństwie, małżeństwie, matriarchacie i kulturze, która opiera się na władzy i agresji (jako warunku koniecznego do sprawowania władzy/co na to Foucault).
Co do marriage benefit imbalance to jest bezsprzeczny w obecnej rzeczywistości. Promowany przez religię i państwo (prokreacja przede wszystkim) ciąży mniejszości. Utwierdzony stereotypami i wykluczeniami społecznymi indywidualizm singli wymaga dużej siły psychicznej i jest po prostu niewygodny. Podobnie jest z brakiem wiary.
Gdybyś dotarła do bibliografii książki bardzo chętnie się z nią zapoznam. Na ten moment przychodzi mi do głowy tylko artykuł, w którym Bauman przywoływał skojarzenia mężczyzny-trutnia. Może o tym innym już razem.
Pozdrawiam ciepło.
Może udałoby Ci się dowiedzieć u źródła? Tutaj kontakt do jej agencji: http://elizabethgilbert.com/Business.htm
ReplyDeleteKsiążkę zamówiłam i czekam na przesyłkę.
Arcyciekawy wpis, choć ja nie mogę się wypowiadać, bo nie jestem mężatką:)
ReplyDeleteZgadzam się jednak, że małżeństwo to u wielu głęboko zakorzeniona potrzeba i nie zawsze powiązana ze społecznym obowiązkiem, nakazem religijnym czy uzusem środowiskowym.
I jeszcze słówko odnośnie "committed". Drugiego znaczenia nie znałam, a w tym kontekście nabiera znaczenia pejoratywnego. Doskonale za to znam znaczenie następujące: "oddany" - czemuś (idei, sprawie) lub komuś. Jednak oddany dobrowolnie, za sprawą uczuć, poglądów. Ale również "zaangażowany" i "wierny".
Mich,
Jeśli chodzi o wykluczenie społeczne, to oczywiście zależy od miejsca w Europie/ świecie. W Holandii, w której mieszka moja polska przyjaciółka, zawieranie związków małżeńskich to rzadkość i właśnie pary małżeńskie to ta społeczna mniejszość, wręcz margines;)
"rozmawiałem o macierzyństwie, małżeństwie, matriarchacie i kulturze, która opiera się na władzy i agresji,jako warunku koniecznego do sprawowania władzy" - mógłbyś rozwinąć tę myśl? Chciałabym się ustosunkować, ale trochę się waham, bo to zdanie jest zbyt enigmatyczne;)
Kultura opiera się na władzy i agresji, czy małżeństwo, macierzyństwo i matriarchat opierają się na władzy i agresji?(jeśli poczynić założenie, że trzy ostatnie to część kultury a domyślam się, że to miałeś na myśli). Jeśli tak, to tu silnie czuję Freud'a ("Kultura jako źródło cierpień"). Alee... przecież człowiek bez tej "kultury" istnieć nie może, zostało to zresztą dowiedzione. Walczy z nią, próbuje od niej uciec, by do niej wrócić innym lub nie, i dobrze, to też jest jej (kultury) funkcja. Sama "kultura" też ulega zmianom, ale nie zostanie zupełnie zdekonstruowana, bo wtedy świat jaki znamy musiałby zniknąć i stworzyć się na nowo a i to nie gwarantuje, że zniknie "jarzmo" kultury. Ona jest nierozerwalnie związana z człowiekiem, on się przez nią dookreśla, choćby przez jej negację:)Jednak to naprawdę temat-rzeka. W sam raz na zajęcia z antropologi kultury, które mi się właśnie przypomniały:)
Pozdrawiam ciepło!
*antropologii
ReplyDeleteBardzo intensywnie uczę się ekonomii (cross fingers w środę) i odrywając się od tego co muszę, wchodzę na chwilę gdzie lubię. To proste wytłumaczenie aktualnie cechującej mnie enigmatyczności.
ReplyDeleteOczywiście masz pełnię racji Patrycja zwracając mi uwagę na wzięcie do rozważań konkretnej kultury. MBI jest bezsprzeczne w Polsce (podobnie jak katolicyzm).
Matriarchat/patriarchat opieraja się na władzy. Wnioskiem sobotnio-śniadaniowego gadania była teza, że bez agresji nie ma władzy, bez władzy zaś nie ma patriarchatu/matriarchatu. (Gdyby kobiety (a może modliszki) dalej wykorzystywały mężczyzn tylko w celu prokreacji matriarchat utrzymywałby się. Zaczęły się nad mężczyznami jednak litować i..., taki żart)
Oczywiście kultura pozwala na dookreślenie, znalezienie tożsamości. Przede wszystkim (podobnie jak religia) pozwala na usystematyzowanie świata, uproszczenie, wskazanie drogowskazów postępowania. Podoba mi stwierdzenie "dookreślenie przez negację kultury". Takie życiowe:)
Wstąpię na dłuższe wypowiedzi gdy będę po arcyaktualnych bolączkach.
ps. Ania, winszuję. Kolejny raz dziwi mnie, że nikt nie podniósł rabanu po przeczytaniu ze zrozumieniem Twojej blotki. Dunin, jakiś czas temu (no nie skończę gadać) popełniła esej... dobrze, poszukam:
http://www.krytykapolityczna.pl/Dunin/Superwoman/menu-id-68.html
Wstaję już od komputera i staram się nie myśleć, przynajmniej o małżeństwie
Patrycja, malzenstwa moze sa zawierane rzadko, ale zwiazki sa rejestrowane w inny sposob (kontrakty partnerskie) i jest to tutaj rownoznaczne z malzenstwem. :-)
ReplyDeleteNoo Michu, kciuki trzymam za ekonomię mocno. Choć i tak wiem, że zdasz. Zawsze się zdaje;)
ReplyDelete(postaram się krótko/czy to możliwe w takiej kwestii?;/ bo to nie forum, jakby co zapraszam na maila:) No to kwestię działania mechanizmów kultury i religii mamy mniej więcej jasną:)
Jeśli chodzi o władzę to patriarchat zawsze dążył do władzy, a agresja w rywalizacji o nią była, jest i będzie (choć we współczesnych czasach ubrana została w szaty dyplomacji) na porządku dziennym i to się długo nie zmieni. Nie, to się nigdy nie zmieni, taka natura mężczyzn. Podkreślam jednak, że ja tu żadnych postaw nie usprawiedliwiam, jedynie podsumowuję. Jeśli chodzi o matriarchat, to cóż, jedyna karta przetargowa niektórych kobiet (modliszek? idiotek?) to potomstwo i seks. No comment. Handlowanie tymi dwoma argumentami (czyli kupczenie czymś co jest składową związku) w relacjach kobieta-mężczyzna jest poza moim rozumieniem. Jeśli zaś chodzi o małżeństwo, to jestem "za", aleee... nie dla "kontraktu", spadku, presji otoczenia i innych dupereli, bo tylko z tych powodów ślubu nie będę brała, to mnie nie przekonuje. Ja to postrzegam inaczej, raczej emocjami, pragnieniem bycia "zagarniętą" przez mężczyznę, którego kocham, przynależną mu a on mnie (nie mylić z podporządkowaniem!). Czuję to bardzo na poziomie niewerbalnym i niech to sobie będzie nawet "jarzmo" kultury;) Przez wieki mężczyzna chciał zawładnąć kobietą i podporządkować ją sobie, ona się opierała (krótko) i poddawała (skutecznie i ulegle). Teraz, to jest bardziej starcie dwóch żywiołów, o podobnej sile. Nadal chcemy być "zagarnięte", jednocześnie nie będąc podporządkowane i bezsilne oraz mieć równie ważny głos w związku. I tak jest, wystarczy popatrzeć na młode, współczesne małżeństwa. Granice "kultury" się nieznacznie przesuwają (nie rozsypując jednak w pył;), ale jakże przyjemniej się z tym żyje:D
Anno Mario Boland,
Wiem, wiem, zapomniałam dodać o tych kontraktach, to wiele ułatwia, choćby wspomnianą przez Anię kwestię dziedziczenia. Jednak w moim odczuciu małżeństwo to nie jest to samo co kontrakt partnerski (czyli regulacja kwestii prawno-finansowych), to nawet nie znaczy zmienić nazwisko po ślubie. To coś nieuchwytnego, między kobietą a mężczyzną, co czuję głęboko emocjonalnie. To oczywiście jest tylko moja opinia:)
Aniu, przepraszam, że taki panel dyskusyjny Ci tu urządziliśmy, ale ciekawy post to i budzi refleksje:)
Mnie tu wcale nie ma, zupełnie.
ReplyDelete"patriarchat zawsze dążył do władzy, a agresja w rywalizacji o nią była, jest i będzie (...) taka natura mężczyzn"- tu się nie zgadzam. Agresja jest wynikiem samego faktu władzy, zawłaszczania prawa do jej sprawowania. Jest domeną silniejszego, nie kobiety czy mężczyzny.
Zostaję przy żywiołach, które się ścierają. Do tego stanowiska jednak trzeba mieć dużą świadomość, która w wyniku kultury (a jakże) nie jest wartością promowaną. Nie chodzi o to żeby myśleć i dokonywać "wolnych" wyborów, chodzi o to, żeby dokonywać wyborów korzystnych, przede wszystkim w ramach norm społecznych. Nie chcę popadać w ekstrema, mam na myśli mocne ramy/stereotypy/wyobrażenia, które często okazują się kajdanami. Czytałem ostatnio historię dziewczyny i jej dylematu: pojechać do USA i robić doktorat czy jednak posłuchać mamy, która się na pomysł krzywi i chłopaka, który chce się ożenić i mieć dzieci. Jak to mówił Wałęsa- nie można pozwolić, żeby mniejszość narzucała zdanie większości. Teraz to ja nie komentuję, zawsze mnie bawiło to zdanie...
Mnie tu nie ma, mam wyrzuty sumienia.
Ściskam i do środy bądź czwartku!
Aniu, co Ty na to?
Michu, jak Ty jesteś pięknie aktywnie nieobecny:) Przyznaję, władza to domena silniejszego (kwestia dostępu kobiet do władzy, to odrębny wątek). Cudzych wyborów nie oceniam, ale zgodzę się, że jakie by nie były powinny dawać wewnętrzną satysfakcję. Dla jednych to ramy stereotypów, dla drugich złamanie tych ram:) To zdanie (Wałęsy) też mnie bawi:) I na tym skończę swój wywód:)
ReplyDeletePozdrawiam!
Patrycja, w Holandii nawet po slubie nie zmieniasz nazwiska. Takie tu prawo. Ja zmienilam w Polsce i musza tutaj teraz uznac, ale jak jestes "tutjesza" to zostajesz przy nazwisku panienskim i w paszporcie masz dopisek "zona tego i tego". Mozesz uzywac nazwiska meza, po zarejestrowaniu tego w gminie, ale tak na prawde pozostajesz przy nazwisku panienskim i to stoi na akcie malzenstwa. Dlatego tez roznica pomiedzy malzenstwem a kontraktem partnerskim jest tu w zasadzie zadna. Najwieksza roznica jest cena.
ReplyDeleteKochani,
ReplyDeletebardzo Wam dziękuję za porywającą dyskusję i przepraszam za uporczywe milczenie. Wredny wirus się do mnie przyplątał i byłam tylko w stanie publikować Wasze posty z łoża boleści dzięki Iphone. A i tak w malignie skasowałam niechcący posta biednej Dragonfly;-( i nie mogę go odzyskać.
W dodatku jestem sama z dzieckiem i zwierzyńcem, gdyż M w Germanii, i nie ma kto mnie rozpieszczać, coby wyrównać choć trochę MBI;-)
Katasz,
pierwszą osobą, która policja zawsze podejrzewa, kiedy kobieta ginie gwałtowną śmiercią, jest partner/mąż:-( Poza tym nawet tutaj musimy walczyć z haniebnymi honour killings, popełnianych na kobietach przez ojców, braci i mężów, które przeflancowali na nasz grunt ludzie z kultur, hmmm, jak to ująć (I feel a rant coming on) pozostających w tyle za zachodnioeuropejską.
Michu i Patrycjo,
dziękuję za Waszą polemikę. Siłą rzeczy musiałam opuścić pewne wątki z książki, ale jest w niej niemal wszystko to, co poruszyliście. Szczególnie dobrze trafiłaś Ty Patrycjo, wskazując na powód, dla którego kobiety wciąż chcą wychodzić za mąż - owo "zagarnięcie" (lecz nie zdominowanie, co przed emancypacją kobiet sankcjonowała również opisywana w książce zasada coverture (czyli utraty przez kobietę w akcie zaślubienia mężczyzny własnej tożsamości) - jak to ujęła Gilbert, kobieta wciąż chce być "wybranką", tą jedyną a przy tym drugą połówką. Małżeństwo to byt, który zapewnia trudną do zwalczenia (choć, jak wspominałam, wielu próbowało: ojcowie KK, komuniści, Południowcy - właściciele niewolników) ochronę przed światem zewnętrznym i intymność, którą należy zdefiniować nie jako intymność cielesną (cho ta jest oczywiście istotna), lecz niecenzurowaną, niedostępną intruzom wymianę myśli, jaka zachodzi między ufającymi sobie i kochającymi się małżonkami. Nic dziwnego, że różni despoci próbowali tę wolność dwojga osób ("country of two"), zniszczyć. Dlatego niemieccy komuniści również po cichu próbowali zdemontować małżeństwo, ale nawet najdoskonalszej organizacji szpiegowskiej czyli Stasi to się nie udało (polecam niemiecki film Lives of Others).
Aniu,
ReplyDeletedziękuję za interesujące informacje o Holandii.
Przy okazji - Gilbert pisze głównie o Europie i USA, sama zaznacza, że nie zagłębiała się w to, jak ta instytucja wygląda w świecie islamskim na przykład.
Mail już jest w profilu :) Zapomniałam go aktywować.
ReplyDeleteAnno Mario Boland,
ReplyDeleteDziękuję za wyjaśnienie istoty kontraktu partnerskiego, wygląda na to, że poza nazewnictwem (kontrakt-małżeństwo) większych różnic nie ma:)
Aniu,
Gilbert nie czytałam, a "zagarnięcie" to taki mój prywatny zwrot, który od dawna przychodzi mi na myśl, oddający, w kontekście tego co wcześniej mówiłam, idealnie to co czuję. Widzę, że rozumiesz co mam na myśli:) Bardzo pięknie napisałaś o małżeństwie i tym co między małżonkami, a to przecież taka delikatna materia:) Widziałam "Lives of Others", bardzo mnie poruszył.
Dużo zdrowia Aniu, oby wirus Cię szybko opuścił a małżonek wracał jak najszybciej i rozpieszczał w ramach powrotu do zdrowia, MBI czy innych:)
Uściski!
Bardzo mi się pierwsza książka Gilbert nie podobała. Może polskie tłumaczenie dołożyło swoje? Miałam wrażenie, że to jedno zdanie rozpisane w setkach wariantów. Ale do przeczytania drugiej zachęciłaś mnie bardzo.
ReplyDeleteJa w każdym razie mam nadzieję, że instytucja małżeństwa jako taka przeżyje długo. Marquez zdaje się powiedział, że najistotniejszym elementem małżeństwa jest trwałość. To ważna w dzisiejszym świcie, gdzie wszystko jest nietrwałe i zmienne. Kiedyś tego nie rozumiałam. Dawno temu byłam formalizowaniu związków przeciwna, ale kiedy po wielu, wielu latach zdecydowaliśmy się moim chłopakiem na zawarcie związku, było dla mnie szokiem, jak...inaczej się poczułam. Inaczej=lepiej. Nie umiem tego wytłumaczyć, bo niby nic się nie zmieniło, a jednak zmieniło się wszystko. Mam jakiś taki wewnętrzny spokój. Skąd on się tam wziął? Z drugiej strony wiem dobrze, że prawdą jest to, co piszesz, iż większości kobiet małżeństwo nie służy tak dobrze jak panom. Widzę to wśród znajomych par.
Aniu, szybkiego powrotu do zdrowia!
ReplyDeleteDragonfly,
ReplyDeleteu mnie było tak samo. Byłam w nieformalnym zwi ązku przez 6 lat, wydawało mi się wtedy, że tzw. papierek nie jest nam potrzebny. Związek się rozpadł, myślę, że jedną z przyczyn było to, że go nie zalegalizowaliśmy - statystyki mówią, że związki ludzi żyjących "na kocią łapę" rozpadają się kilka razy częściej, niż małżeństwa, mimo tego, że niemal połowa małżeństw także kończy się rozwodem (w UK). A jednak są trwalsze, bo sama ceremonia ślubu, która zawsze wymaga świadków, to publicznie zadeklarowane zobowiązanie, nie tylko wobec tej drugiej osoby, ale też wobec innych bliskich nam osób.
Kiedy wyszłam za mąż, także poczułam sie spokojniejsza.
Michu, Patrycjo,
ReplyDeletedziękuję, dziś jest trochę lepiej. Mój synek za to też podłapał tego wirusa;-(
Aniu,
ReplyDeleteDuużo zdrowia dla Was obydwojga:)
Uściski!
Aniu, szybkiego powrotu do zdrowia dla Was obojga.
ReplyDeleteDziękuję bardzo!
ReplyDelete